Sandor Marai - Pierwsza miłość

Sandor Marai - Pierwsza miłość, Prezenty od Was

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Tytuł oryginałuBebi vagy az elsó szerelem©Heirs of Sandor MaraiCsaba Gaal, TorontoOpracowanie graficzneMaria DrabeckaRedaktorBianka DziadkiewiczRedaktor technicznyHanna BernaszukKorektaAnna Piątkowska© Copyright for the Polish translation by Feliks Netz, 2007© Copyright for the Polish editionby Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2007Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”ul. Wiejska 12a, 00-490 WarszawaWarszawa 2007. Wydanie IArk. wyd. 12; ark. druk. 19,25Skład: WMC SC, WarszawaDruk: Łódzka Drukarnia Dziełowa SAISBN 978-83-07-03128-64 sierpniaOd dwóch dni jestem w Viragfured. Mieszkam wtym samym pokoju, co przed dwudziestu ośmiulaty. To nic nie znaczy, ponieważ kąpielisko jestprawie całkiem puste; nie przypadkiem trafiłem dotego pokoju, mogłem wybierać, jak chciałem, w tejczy drugiej części domu. Cały zakład to wszystkie­go osiem willi, jedna wspólna restauracja i pomiesz­czenia dyrekcji. Ta willa nazywa się „Tivoli”, i tyl­ko dzięki temu zeszytowi, w którym teraz piszę,przypomniałem sobie jej nazwę. Swoją drogą, to te­mu zeszytowi mogę zawdzięczać, że w ogóle tutaj je­stem, że „przyjechałem na letnisko”. Od dwudzie­stu ośmiu lat nie ruszałem się z Z. Chociaż, raz je­den, zimą pojechałem do Lewoczy, na zaproszeniemieszkającego tam kolegi, który wybrał mnie na oj­ca chrzestnego. Bardzo żałowałem tej wyprawy; ko­lega miał ciasne mieszkanie, spałem w jadalni, ranoprzechodzono przez mój pokój i popsułem sobie żo­łądek pieczenią z dzika, której w ogóle nie jadam.Później długo nigdzie nie wyjeżdżałem. Latem du­żo spaceruję albo chodzę do kręgielni. Właściwie todziwne, że teraz jestem tutaj. Muszę oswoić się zmyślą, że jestem tutaj i że pozostanę tutaj przez trzytygodnie, u podnóża Tatr, trzy godziny jazdy pocią­giem pospiesznym z Z.Czy znajduję przyjemność w tym, że opisuję, gdziejestem? Może to naiwne, ale znajduję. Mój pokójma balkon, siedzę sobie na tym balkonie i gryzmo-lę. Nie mam nic innego do roboty. Teraz, o czwartejpo południu, po przeciwnej stronie słońce przypie­ka las sosnowy. Moja weranda jest o tej porze w cie­niu i pamiętam, że dwadzieścia osiem lat temu rów­nież w każcie popołudnie o tej samej porze siedzia­łem sobie na tym balkonie i bazgrałem w tym sa­mym zeszycie. Stąd dobrze widzę las, całą dolinę.W upały, kiedy las praży się w słońcu, słaby wiatrprzynosi zapach żywicy. Szczególnie lubię ten za­pach; teraz, gdy znowu go czuję, przypominam so­bie lato, które spędziłem tutaj przed dwudziestu o-śmiu laty. Wydaje mi się, że tamten czas jest tuż--tuż; do czego przyczynia się także niezmienne oto­czenie. Las jest jakby bujniejszy i bardziej malow­niczy, niż był wtedy, domy i pokoje są podniszczo­ne, ale innych zmian nie ma. Łóżko i szafa mają tensam stęchły, zastały mysi zapach. Wczoraj wieczo­rem przypomniałem sobie, że dwadzieścia osiem lattemu stał na nocnej szafce piesek do butów; terazwszędzie szukałem tego pieska, ale nigdzie w poko­ju go nie znalazłem. Wygląda na to, że obecnie go­ście kąpieliska nie noszą wysokich butów.Swoją drogą to poszukiwanie pieska do butówdość gruntownie popsuło mi wieczór. Teraz już śmie­ję się z tego, ale wczorajszego wieczora mocno sięzdenerwowałem. Przetrząsnąłem szuflady w szafiei pod umywalką, z niezrozumiałych powodów bra­ [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl