Sandor Marai - Dziennik (2013)

Sandor Marai - Dziennik (2013), 2013

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sandor Marai
Dziennik
(fragmenty)
Przekład, opracowanie, przypisy i posłowie
Teresy Worowskiej
Czytelnik
Warszawa 2004
Tytuł oryginału Napló
) Heirs of Sandor Marai, Vorosvary-Weller Publishing, Toronto
Projekt oklejki i karty tytułowej
Lijklema Design Karolina i Hans Lijklema
Indeks nazwisk sporządziła Maria Mirecka
Redaktor Maria Mirecka
Redaktor techniczny Hanna Orłowska
Korekta Anna Piątkowska
© Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2004
© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik", Warszawa 2004
ISBN 83-07-02957-0
1943
Chwile, w których taka cisza - w nas i wokół nas - że zdaje się, jakbym słyszał sekretne
tykanie mechanizmu poruszającego świat.
Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy, wiek ni czas
nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju.
Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym,
chropawym światłem, jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk
pękniętego dzwonu.
Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda czysta,
zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący u źródła.
Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj pochwały za to, że jeszcze
nie zbutwiałeś zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor,
choć naprawdę na imię ma Karoly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek" - odpowiada
łaziebny.
Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso, gazety.
Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest
bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.
Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy stogami żyta.
Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach nosi sandały. Trzymamy
się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki.
Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koło-
ru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje się nie do
wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej oczy wypełniają się
łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia
wyjeżdżam, wracam do miasta. Nigdy więcej jej nie widziałem.
Letnie popołudnie na skałach Cap d'Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą wystawiają się do
słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy
spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu
wlały niebieską farbkę do tej balii.
Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem mimozy leży
prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa,
skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej
wody i cierpka, surowa woń kwiatów.
Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym,
szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.
Letnie popołudnie w Bartfie. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się sama
królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego źródlana woda
ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi
się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu.
Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z
matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od macierzanki. W pobliżu zamek
Rakoczego i jego lipy.
Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny błękit
letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi, woda, ziemia,
niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce o piątej po południu zaczynają grać Cyganie. v
Deszczowe przedpołudnie w parku w Gódólló. Już od godziny stoję przed wejściem do
zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle pojawia się król.
Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer. Powoli, z
rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami parku, pośród mokrych
drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę
zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym,
przyjaznym gestem.
W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie
tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może nawet tylko tygodnie.
Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy drzewami
parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed swym upadkiem.
Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna autem, w
temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z
pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym
piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta
pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po
południu w samym środku pustyni z odkrytymi głowami - zginiemy na pewno. Ogarniająca
nas obojętność i pogodna rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze,
gdy człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta
możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca
na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu.
A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze,
które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna, praojczyzna
wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawody, w których się
poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego,
jest coś szczególnego: inaczej jest letnia, inne ma fale, inny
kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie
zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych, przeżywani tę
godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.
O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada deszcz.
Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i niezdarny z powodu swoich
wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego
wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza.
Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z Abisynią. Ludzie
słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje parasolem. Wracam z
biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa.
Przetkany perłowymi światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny
kompres.
Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją i
przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie jest straszne.
Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury,
wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie. Gniewają
się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć w czasie. Zaczynają się
gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali.
Stoję pomiędzy nimi oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie
samotnie i obco.
W Kiskórós grzebiemy J. Przed śmiercią podciągnął się na łóżku, wygrzebał z szuflady
pistolet i strzelił sobie w skroń. Ale żył jeszcze przez kilka godzin: kula prześlizgnęła się
wzdłuż ścianek czaszki i utkwiła gdzieś w mózgu. Umarł o świcie i do ostatniej chwili był
przytomny.
Kobieta, której śmierci był winien i dla której umarł, nic nie wie o
śmierci męża: w godzinie jego pogrzebu umiera w Budapeszcie. Mężczyznę przygotowują do
pochówku w pokoiku za apteką: skroń zalepiają leukoplastem wielkości jednopengówki1,
jakby to był zwykły /.operowany przez chirurga czyrak. Zmarły twarz ma już żółtą, bez
wyrazu, jak larwa.
Wokół trumny wiejskie kwiaty. Ten pokój był pełnym ciepła i rozkoszy gniazdkiem
wielkiego uczucia. Tu przywiózł swoją miłość, młodą kobietę, do tego brudnego miasteczka,
w którym niemal widać skaczące jak pchły w kurzu ulicznym bakcyle gruźlicy. Tu ich
szalona miłość stała się krwawą, naprawdę krwawą rzeczywistością, jak z groszowych
powieści. Zamiłowali się tu na śmierć w przeciągu roku zaledwie.
Najchętniej wszystko bym tu sfotografował i opisał, sprzęty w pokoju, oświetlenie, twarz
zmarłego. To, co widzę, jest niewypowiedzianie naiwne i majestatyczne, gdy już spełnione i
ujawnione: bezsensowna, okrutna, bezwzględna namiętność. Wokół trumny modlą się chłopki
Słowaczki, zawodzą z płaczliwą monotonią jak grecki chór.
Sz., szuler, który na dwa tygodnie przed maturą ośmiu kolegów z klasy ograł w oko do
ostatniego grosza. Były to dzikie zmagania prowadzone każdego popołudnia na stancji
jednego z nas. Nasze ubrania i sprzęty powędrowały już do lombardu, a Sz. ciągle wygrywał,
goniliśmy już więc resztkami. Któregoś popołudnia został zdemaskowany: grał fałszywymi
kartami.
Porażeni tym odkryciem odprawiliśmy nad nim sąd. Pochodził z biednej rodziny,
wychowywała go matka-wdowa, a on utrzymywał się z korepetycji. Nie skręciliśmy mu
karku, skazaliśmy go jedynie na zwyczajną pogardę i wykluczenie ze wspólnoty.
Po dwudziestu pięciu latach szuler idzie teraz naprzeciw mnie ulicą. Posiwiał, zmężniał,
wygląda szacownie. Nie poznaje mnie, w zakłopotaniu odwzajemnia moje pytające
spojrzenie. Przechodzimy obok siebie bez słowa i czuję, że kara została już odbyta, role
sędziów i oskar-
1 Pengó - węgierska jednostka pieniężna, pozostająca w obiegu do wprowadzenia forinta w
sierpniu 1946 r.
żonego uległy przedawnieniu, a wina i wyrok utraciły wszelki sens. Karą jest bowiem co
innego: Starzejemy się.
Nie tylko choroba nadchodzi niespodziewanie: także ozdrowienie. Któregoś ranka budzisz
się, temperatura bez zmian, bóle w ciele takie same jak wczoraj. A jednak czujesz, że coś się
stało..To następuje jak atak. Wczoraj przed zaśnięciem rozmyślałeś jeszcze nad problemem
śmierci i nieskończoności. Rankiem, trzymając termometr w ustach, myślisz już, że
portierowi na pożegnanie wystarczy chyba dwadzieścia pengó.
Goethe powiedział, że Niemcy odnoszą się do arcydzieł z zalęknieniem i ponurą atencją. W
krajach romańskich na widok arcydzieła uśmiechają się: ten uśmiech to wyraz wdzięczności.
Życie zatraca już dla człowieka ludzkie wymiary. Wszystko staje się nadludzkie, kolosalne i
gigantyczne. Już tylko literatura zachowuje ludzkie proporcje, tylko kilka duchów strzeże
jeszcze miar z Greenwich. Któregoś dnia runie ten kolos na glinianych nogach, ten człowiek
rozdęty do tłumu i zrozpaczony porzuci to, co kolosalne, by powrócić do tego, co ma ludzką
skalę. A wtedy znów potrzeba będzie pisarzy, wiernych strażników prawdziwych miar.
Każda linijka, którą zapisuję - czy piszę artykuł, czy studium, fragment powieści czy nawet te
notatki - budzi we mnie niewypowiedziane napięcie i niepokój. To uczucie nie przemija z
latami, z doświadczeniem, z rutyną zdobytą w rzemiośle - cóż to za rzemiosło! - lecz
przeciwnie, wzrasta. W porze dnia, którą poświęcam pracy, wszystko mnie denerwuje i
przeszkadza, rozmowa telefoniczna wytrąca mnie z równowagi, a wiadomość, że ktoś ma
mnie odwiedzić, że muszę się wywiązać z codziennego zadania „na czas", unicestwia mnie
dosłow-
10
nie, jest jak strach przed atakiem bólu fizycznego. Gdyby ci, którzy u ważająmnie za
człowieka „zadufanego" i „pełnego swady", wiedzieli, jaką cenę trzeba zapłacić za owo
„zadufanie" i „swadę"!... Żyję już tylko pomiędzy linijkami moich prac - a jakież one
niedoskonałe, biedne, jak przygnębiająco nędzne są te linijki! - wszystko inne to tylko
przygotowanie, zbieranie sił do tych kilku zdań. Czytanie, jedzenie, spanie, całe
zachwycające misterium życia stanowi tylko rekwizyt i przygotowanie do pracy, i w coraz
większym stopniu już tylko to. I jak tu nie umierać?
Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim
szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że
perspektywą człowieka jest ta organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej
miarom i danym kartograficznym.
Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w
żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura", z tym nie
sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. I właśnie nad tym
zastanawia się teraz świat, oceniając rzeczywistość, która z dzieł Dostojew-skiego powstała
do życia; ale to już ostatnia rzecz, jaką człowiek Zachodu może w tej chwili jeszcze
przeciwstawić rosyjskiemu mesjani-zmowi.
Skończyłem czterdzieści trzy lata, jestem schorowany, sfatygowany; skąd więc to uczucie, że
pomiędzy młodością a starością jest jeszcze jedna epoka, w której odczucie życia jest gorętsze
niż w młodości? I co może jeszcze przynieść starość, kiedy nadejdzie? Ile mądrej radości,
niemej, ukrytej intymności? Życie jest pełne i doskonałe, to rzecz pewna. A z czasem
przyjdzie śmierć, jakże znajoma, niestraszna - z każdym rokiem bardziej znajoma i swojska.
11
Ten nieszczęśnik nie daje mi spokoju swoimi telefonami i „projektami literackimi", jakby
nakłaniał mnie, żebym jako cichy wspólnik przystąpił do jego interesu - dzierżawy szaletu
dworcowego.
Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko to, co w Braciach
Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika
męczące zadanie. W końcu jednak dyskutuje się z szaleńcem; ale siła tego szaleńca poruszyła
i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu pięciu-trzydziestu
stron jestem wykończony, zdenerowanie, jakie wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość
dygresji, trwa jeszcze długo po odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić!
Wydaje mi się najzupełniej możliwe - co może któregoś dnia udokumentuje policja - że
Dostojewski zabił człowieka.
Uroczyste posiedzenie Akademii. Siedzę obok osiemdziesięciosze-ścioletniego profesora A.,
przede mną chudziutki pan Cs., który przekłada epigramaty Marcjalisa, ale wstydliwie
opuszcza co pikantniej -sze fragmenty. Profesor A. z zaciekawieniem i zazdrością obserwuje
pana Cs., po czym zwraca się do mnie: „Dobrze się trzyma - mówi z kwaśnym uznaniem,
wskazując na pana Cs. - Osiemdziesiąt cztery lata". Jak aktorka, która komentuje rywalkę.
Ale jakaż uczciwa tu atmosfera, jak bardzo twierdzą i bastionem jest po dziś dzień ta
Akademia, jak „postępowa", wręcz rewolucyjna w porównaniu z wszelką młodocianą
reakcją... W tych ścianach, pomiędzy tymi osiemdziesięciolatkami czuję się jak u siebie.
Choroba pozbawia pragnień. Sztuczne podniecenie, które w naszym świecie każe ludziom
gonić za przygodami, jest całkowicie bezpłodne i zapewne wymuszone. Ciało, natura są w
dziedzinie płciowości znacznie skromniejsze i bardziej intymne, niż sądzimy pochłonięci
erotycznymi zawodami. Spójrz na wielkie, silne zwierzęta, jakże są skromne w miłości! Jak
rzadkim, dzikim świętem są dla nich gody! Tylko czło-
12
wiek rzuca się na rozmaite ciała grubo powyżej naturalnej potrzeby - i to nie on przeżywa akt
seksualny, lecz jego próżność.
Na Wyspie1, w pokoju hotelowym na trzecim piętrze. Jakże często tu mieszkałem w różnych
okresach życia i w różnych nastrojach! Teraz jestem tu jako chory, ale taki chory, który, jak
powiada Montherlant, rankiem z piracką gębą spogląda z łóżka na wkraczającą pielęgniarkę.
Przed oknem dąb, którego korona sięga wysoko ponad dach trzypiętrowego budynku. Świeci
słońce i majowy wiatr pędzi wody Dunaju. Po raz pierwszy od miesięcy czuję, że warto i
dobrze jest pracować.
Pod oknem gra wiatru i wody. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu widzę poruszenia
mechanizmu świata -jakby wiatr, woda i światło wzbierały także we mnie. Co na mnie
jeszcze czeka, kiedy się zestarzeję? Podejrzewam, że zestarzeć się będzie wspaniale.
Wszystko zgę-ści się, zasuszy, będzie słodkie i całkiem gorzkie.
Każdej nocy oczekujemy nalotów. Własny, nagle skurczony los nosimy jakby w podręcznej
torbie, którą bierzemy w lewą rękę, dokądkolwiek ruszamy.
Przerażenie, jak będę spędzał czas, czym wypełnię pozostałą część życia? I przerażenie, że
tyle już czasu zmarnowałem.
Pogodzić się z tym, że swoją cenę ma nie tylko życie, lecz także śmierć. Trzeba za nią
zapłacić bólem, udręką, niepojętymi cierpieniami. Życia nie dają „darmo"? W każdym razie
najczęściej dają je dość tanio. Ale śmierć jest zawsze koszmarnie droga, dosłownie:
koszmarnie.
Nie tylko poeci miewają natchnienie, czasem całe pokolenie ulega wspólnemu natchnieniu.
Na początku XIX wieku owo wyrastające ponad odrębne jednostki natchnienie pokoleniowe
było zjawiskiem w ska-
1 Wyspa Małgorzaty na Dunaju.
13
li światowej. W literaturze węgierskiej ten sam wspólny pęd unosił Ara-nya, Petófiego,
Vorosmartyego1, zaś na początku wieku - pokolenie „Nyugatu"2.
Ale na ogół jest tak, jak i dziś - poeta pozostaje samotny. Jego pokolenie nie doznaje
wspólnego natchnienia. W pojedynkę oczekuje łaski i niebiańskiego głosu. Trudny to los.
Szczęście jest kwestią dyscypliny.
Tego, czego brak dostrzegał Ortega y Gasset w Hiszpanii na początku wieku - brak „nowej
arystokracji ducha", „duchowego kręgosłupa narodu", choć istnieją pojedyncze wybitne
umysłowości - dziś brakuje całej Europie.
Ten sam opór we wszystkim, co piszę, w artykułach prasowych taki sam jak w tych
notatkach. A jednocześnie zamiar, wola silniejsze od wszelkich moich słabości i zwątpienia:
nie porzucić zadania, przywiązać się do masztu statku, do ostatniej chwili wytrwać w tym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl