Sandemo Margit - 42 Cisza przed burza, Sagi Margit Sandemo, saga o ludziach lodu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
_____________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XLII
Cisza przed burz
ą
____________________________________________________________________
ROZDZIAŁ I
Jego nazwisko brzmiało Morahan. Był Irlandczykiem, ale mieszkał w Liverpoolu. Stał
teraz przed lekarzem przedsi
ę
biorstwa, w którym pracował, i starał si
ę
poj
ąć
, co tamten do
niego mówi:
- Jak długo byłe
ś
zatrudniony przy azbe
ś
cie, Morahan?
- Odk
ą
d sko
ń
czyłem czterna
ś
cie lat.
- Teraz masz trzydzie
ś
ci. To znaczy szesna
ś
cie lat.
W gabinecie zrobiło si
ę
cicho.
Szkoda, my
ś
lał doktor, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
Morahanowi. Wspaniały młody człowiek.
Niezbyt wysoki, ale postawny, o silnych r
ę
kach, proporcjonalnie zbudowany. Oczy połyskuj
ą
niemal czarno w ciemnej oprawie; lekko kr
ę
cone włosy równie
Ŝ
ciemne.
Rysy twarzy miał Morahan troch
ę
zbyt grube, wyra
Ŝ
ały upór. Cała posta
ć
zdawała si
ę
odzwierciedla
ć
pow
ś
ci
ą
gany dynamizm, ale symptomy choroby były wyra
ź
ne. Kaszel.
Gł
ę
bokie cienie pod oczami płon
ą
cymi
Ŝ
arem i blada, jakby pergaminowa skóra...
- Mogliby
ś
my, rzecz jasna, spróbowa
ć
na
ś
wietlania rzekł doktor bez przekonania.
- I sprowadzi
ć
jeszcze wi
ę
kszy ból? Włosy mi wypadn
ą
i b
ę
d
ę
si
ę
czuł podle... A poza
tym, czy tu troch
ę
nie za pó
ź
no?
Doktor nie odpowiedział wprost.
- W ostatnich latach mieli
ś
my wiele takich przypadków jak twój. My, lekarze,
podnosimy alarm z powodu cz
ę
stotliwo
ś
ci zachorowa
ń
, ale kierownictwo przedsi
ę
biorstwa
nie chce słucha
ć
. Im chodzi o pieni
ą
dze, wi
ę
c jakie znaczenie ma to,
Ŝ
e ten czy ów musi
nieoczekiwanie zako
ń
czy
ć
dług
ą
prac
ę
w szkodliwych warunkach? Azbest miałby by
ć
niebezpieczny dla zdrowia? Nonsens. Zajmujemy si
ę
t
ą
produkcj
ą
od wielu, wielu lat, i
dlaczego akurat teraz miałby si
ę
od tego robi
ć
rak?
Có
Ŝ
, skoro tak wła
ś
nie jest, my
ś
lał doktor, ale tego ju
Ŝ
nie dopowiedział. Długoletni
kontakt z azbestem ma zgubny wpływ na ludzki organizm, czy oni tego nie pojmuj
ą
? Dopiero
pó
ź
niej pojawiaj
ą
si
ę
symptomy.
Widział wyraz oczu Morahana i rozpoznawał go. Odgadywał, jakie my
ś
li kł
ę
bi
ą
si
ę
w
głowie tego młodego człowieka. To pierwsze stadium długiego procesu, który prowadzi do
nieuchronnego ko
ń
ca.
„To mnie nie dotyczy, ja przecie
Ŝ
nie umr
ę
, nie ma mowy! Ten cały doktor wygaduje
głupstwa. Mnie nic nie złamie. Mogło si
ę
co
ś
przypl
ą
ta
ć
, ale to przej
ś
ciowe. W ogóle jestem
nie do zdarcia. Zwalcz
ę
to...” - Operacja?
Doktor potrz
ą
sn
ą
ł głow
ą
.
- Za daleko zaszło. Przerzuty s
ą
zbyt rozległe.
W pokoju słycha
ć
było jedynie ci
ęŜ
ki oddech Morahana. To wła
ś
nie ów oddech,
bolesny, a i bardzo płytki, skłonił go do szukania porady u lekarza. Bóle dotychczas
ignorował. Teraz zrozumiał,
Ŝ
e czekał zbyt długo.
Ale, oczywi
ś
cie, da sobie z tym rad
ę
, naprawd
ę
nie wybiera si
ę
jeszcze na tamten
ś
wiat.
Mimo to pytanie wymkn
ę
ło mu si
ę
z ust, zanim zdołał sobie u
ś
wiadomi
ć
jego sens:
- Jak długo?
Doktor westchn
ą
ł.
- To zawsze bardzo trudno okre
ś
li
ć
.
- Czy w gr
ę
wchodz
ą
lata?
- Nie. Raczej miesi
ą
ce. Chocia
Ŝ
my
ś
l
ę
,
Ŝ
e mówi
ć
o tygodniach byłoby zbytnim
pesymizmem.
- Rozumiem. Czy zd
ąŜ
yłbym wyjecha
ć
? To znaczy odby
ć
podró
Ŝ
? Czy starczy mi sił?
- To zale
Ŝ
y, jak daleko i na jak długo si
ę
wybierasz.
Do domu, do Irlandii? Do n
ę
dznej robotniczej dzielnicy w Dublinie? Nic go ju
Ŝ
od
dawna z tym miejscem nie wi
ąŜ
e. Opu
ś
cił dom jako chłopiec, by w Anglii szuka
ć
szcz
ęś
cia,
ale trafił dokładnie w takie same warunki jak tam. Teraz rodzice pomarli, rodze
ń
stwo
rozjechało si
ę
po
ś
wiecie.
Wła
ś
ciwie nie bardzo zdaj
ą
c sobie z tego spraw
ę
, powiedział:
- Chciałbym odwiedzi
ć
ojczyzn
ę
mojej matki, Norwegi
ę
. Wci
ąŜ
z wielk
ą
t
ę
sknot
ą
opowiadała nam o niezwykłej pi
ę
kno
ś
ci tego kraju. My
ś
l
ę
,
Ŝ
e ucieszyłaby si
ę
, wiedz
ą
c,
Ŝ
e
tam pojechałem. Zd
ąŜę
?
- Chyba mo
Ŝ
esz sobie na to pozwoli
ć
. Zauwa
Ŝ
ysz przecie
Ŝ
, gdyby
ś
poczuł si
ę
gorzej,
a wtedy wystarczy,
Ŝ
e zgłosisz si
ę
do mnie, ja ci
ę
skieruj
ę
do odpowiedniego miejsca, do
szpitala albo do hospicjum.
Ten spokój tak
Ŝ
e rozpoznaj
ę
, my
ś
lał dalej doktor. On nie zaakceptował swojej
sytuacji, jest przekonany,
Ŝ
e wyrok
ś
mierci go nie dotyczy. Jeszcze nie.
No trudno, musi, jak ka
Ŝ
dy, przej
ść
przez wszystkie stadia! Szkoda,
Ŝ
e akurat kto
ś
taki
wspaniały! Istnieje tylu ludzi bez wyrazu, pozbawionych osobowo
ś
ci, anonimowych, o
których stare przysłowie powiada,
Ŝ
e wchodzi ich trzynastu na tuzin. Morahan jest inny.
Przyjemnie na niego popatrze
ć
. Silny. Niezłomny...
Morahan ruszył ku drzwiom.
- Do zobaczenia!
No, tak, to spojrzenie te
Ŝ
pojawia si
ę
prawie zawsze. Troszk
ę
jakby triumfuj
ą
ce. „Do
zobaczenia! Ja ci
ę
zaskocz
ę
, doktorze! Bo, widzisz, kiedy tu wróc
ę
, b
ę
d
ę
ju
Ŝ
zdrowy!”
- Do zobaczenia! - odpowiedział doktor przyja
ź
nie.
Morahan pakował swoj
ą
dopiero co zakupion
ą
walizk
ę
. Nie z tych najdro
Ŝ
szych, ale
prezentowała si
ę
elegancko. Starannie układał koszule i inne rzeczy, którym pralnia
przywróciła ładny wygl
ą
d. Ciepły sweter tak
Ŝ
e kupił, bo mówiono,
Ŝ
e w Norwegii mo
Ŝ
e by
ć
o tej porze chłodno. W ostatniej chwili dokupił jeszcze pi
Ŝ
am
ę
. Dotychczas znakomicie
obchodził si
ę
bez niej.
Z przedsi
ę
biorstwa nie dostał
Ŝ
adnej odprawy, kiedy ko
ń
czył prac
ę
, ale miał troch
ę
oszcz
ę
dno
ś
ci i teraz postanowił je wykorzysta
ć
. Pogrzebem niech si
ę
inni martwi
ą
, my
ś
lał z
wisielczym humorem, bo osi
ą
gn
ą
ł wła
ś
nie takie stadium,
Ŝ
e mógł
Ŝ
artowa
ć
na temat tej
ewentualno
ś
ci. Ale jej nie akceptował, co to, to nie! Kiedy my
ś
lał w ten sposób o pogrzebie,
chodziło o kogo
ś
całkiem innego. Ian Morahan...
Nie znał go, tego umieraj
ą
cego Iana Morahana. To jaka
ś
inna osoba. On sam
zamierzał
Ŝ
y
ć
, to nie ulegało w
ą
tpliwo
ś
ci.
Dla doktora to swego rodzaju rozdwojenie osobowo
ś
ci nie byłoby zaskoczeniem.
Morahan ostro
Ŝ
nie wło
Ŝ
ył do walizki stary list. Dostał go kiedy
ś
od matki. Był
adresowany do niej, a przyszedł od siostry z Norwegii. Na kopercie widniało nazwisko i adres
ciotki, gdyby Ian zechciał kiedy
ś
odwiedzi
ć
strony, sk
ą
d pochodziła matka. Prawdopodobnie
ma tam mnóstwo krewnych. Nie był jednak pewien, czy pragnie ich pozna
ć
. Siedzie
ć
i
rozmawia
ć
przy stole zastawionym wszystkim, co w domu najlepszego, na przyj
ę
cie kuzyna
Iana, czy jak by go tam chcieli nazywa
ć
.
Odczuwał potrzeb
ę
samotno
ś
ci. Chciał zebra
ć
siły,
Ŝ
eby pokona
ć
chorob
ę
.
Ostatni spacer po mie
ś
cie. Pub, w którym zwykli siadywa
ć
Irlandczycy, omin
ą
ł, nie
był teraz w stanie z nikim rozmawia
ć
.
Dziwne,
Ŝ
e tak całkiem bez cienia sentymentu patrzył na te ulice. Do niczego tutaj nie
zat
ę
skni, w ogóle mu si
ę
nie wydawało,
Ŝ
e co
ś
si
ę
dzieje „po raz ostatni”. A tak naprawd
ę
to
czy on si
ę
tu dobrze czuł? Po prostu pracował, robił, co do niego nale
Ŝ
ało, ale pozostały czas
roztrwonił. Bo do czego w
Ŝ
yciu doszedł? W dzieci
ń
stwie nie bardzo miał warunki do nauki,
ale nie znajdował wytłumaczenia, dlaczego pó
ź
niej nie uzupełnił braków. Po prostu pozwolił,
by czas po pracy płyn
ą
ł w najprostszy i wymagaj
ą
cy najmniej wysiłku sposób.
Zreszt
ą
, je
ś
li wzi
ąć
pod uwag
ę
jego obecn
ą
sytuacj
ę
, to wła
ś
ciwie wszystko jedno.
Przynajmniej nie wyrzucał pieni
ę
dzy na i tak niepotrzebne wykształcenie.
Z jednego cieszył si
ę
przed t
ą
podró
Ŝą
do Norwegii. Otó
Ŝ
matka rozmawiała z dzie
ć
mi
po norwesku i był pewien,
Ŝ
e jeszcze do ko
ń
ca nie zapomniał tego j
ę
zyka, cho
ć
wyszedł z
domu tak dawno temu. To, czego si
ę
człowiek nauczy we wczesnym dzieci
ń
stwie,
przypomina si
ę
potem, kiedy jest potrzebne.
Mosahan gł
ę
boko wci
ą
gn
ą
ł powietrze, co sprawiło mu ból. Był gotów do wyjazdu.
W
ę
drowiec mówił prawd
ę
: Tengel Zły zaczynał si
ę
budzi
ć
.
W sensie fizycznym nie mógł tego zrobi
ć
. Ciało potwora nadal spoczywało
sparali
Ŝ
owane w ciemnej jaskini tak gł
ę
boko pod ziemi
ą
,
Ŝ
e tylko borsuk lub lis mógł si
ę
tam
dosta
ć
. Ale nawet one, gdy tylko zwietrzyły obrzydliwy odór unosz
ą
cy si
ę
nad posłaniem,
zmykały gdzie pieprz ro
ś
nie.
Natomiast mózg Tengela Złego pracował nieustannie. My
ś
li szukały, szukały jakiego
ś
oparcia...
Nad Lodow
ą
Dolin
ą
trwała cisza. Czasem tylko zapu
ś
cił si
ę
tam jaki
ś
pieszy turysta,
ale natychmiast zawracał przestraszony my
ś
lami, które wdzierały si
ę
do jego
ś
wiadomo
ś
ci.
Ostatnio Dolina miewała te
Ŝ
innych go
ś
ci, o których Tengel nic nie wiedział, nie
rozumiał, co to takiego, l
ę
kał si
ę
ich i potwornie nienawidził. Zdarzało si
ę
bowiem,
Ŝ
e nad
jego Dolin
ą
przelatywały jakie
ś
wielkie przedmioty przypominaj
ą
ce ptaki. Robiły taki
okropny hałas,
Ŝ
e uszy bolały, a były takie wielkie,
Ŝ
e zaczynał si
ę
denerwowa
ć
. Najgorsze
jednak,
Ŝ
e którego
ś
dnia zauwa
Ŝ
ył obecno
ść
Ŝ
ywych ludzi wewn
ą
trz tych powietrznych
monstrów! Tengel Zły nie mógł poj
ąć
, co to takiego. A nienawidził wszystkiego, czego nie
pojmował.
Dziwnej nocy z ostatniego kwietnia na pierwszy maja 1960 roku Tengel Zły był
bardzo zaniepokojony. Nie z powodu owych głupich „ptaków”, lecz dla czego
ś
zupełnie
innego, czego te
Ŝ
nie umiał okre
ś
li
ć
.
Cholera! Cholera,
Ŝ
e te
Ŝ
on nie mo
Ŝ
e si
ę
ruszy
ć
! Niech b
ę
dzie przekl
ę
ty ten moment
w trzynastym wieku, kiedy pozwolił si
ę
u
ś
pi
ć
! Niech b
ę
dzie przekl
ę
ta alrauna, która wci
ąŜ
podst
ę
pnie wmawiała mu,
Ŝ
e jego czas jeszcze nie nadszedł! Niech b
ę
dzie przekl
ę
ty Ko
ś
ciół,
główny powód, dla którego Tengel si
ę
wtedy wahał! Przekl
ę
ty niech b
ę
dzie Targenor wraz ze
Szczurołapem za to,
Ŝ
e go oszukali co do fletu! I niech szlag trafi Targenora za to,
Ŝ
e pó
ź
niej
jeszcze raz pogr
ąŜ
ył go we
ś
nie!
Najbardziej jednak zło
ś
cił si
ę
na samego siebie,
Ŝ
e w por
ę
nie dostrzegł zagro
Ŝ
enia.
ś
e
mimo wszystko nie si
ę
gn
ą
ł po władz
ę
nad
ś
wiatem w czasie, kiedy chodził jeszcze po ziemi.
ś
e nie machn
ą
ł r
ę
k
ą
na pot
ę
g
ę
religii, sam był przecie
Ŝ
znacznie silniejszy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]