Saga o Czarokrążcy - tom 1. Smoczy Pazur,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uuk Quality Books
Artur Baniewicz
Smoczy Pazur
czyli magiczne i bohaterskie, wesołe i straszne
przypadki Debrena z Dumayki, czarokrążcy,
w księgach czterech opisane
Supernowa
WARSZAWA 2003
Spis treści
Księga pierwsza: Sprośny kapeć Kopciuszka
Izba nie wyglądała na pracownię wróżki. Nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że w Sovro
wszystko jest trochę inne.
— Pochwalony Machrus Zbawiciel — rzucił półgłosem Debren, rozglądając się
niepewnie po skromnie umeblowanym pomieszczeniu. Gdyby nie przeciągnięte między ścianami
sznurki pełne suszących się ziół, wypchana sowa na gzymsie pieca, no i czarny kocur, łypiący
leniwie okiem z drugiego końca owego gzymsu, pewnie wycofałby się pospiesznie i wrócił na
ulicę, by jeszcze raz odczytać szyld.
No i gdyby nie podłoga. Dom był stary, zawilgocony, marny. Któż mógłby pomyśleć, że
na parterze, tuż za wysokim, wyciosanym z myślą o wylewach Pirrendu progiem człowiek
natknie się na podłogę z sosnowych desek. Czystych w dodatku. Całe podgrodzie tonęło w
błocie, moda na rynsztoki jeszcze tu nie dotarła, od woźniców nikt nie wymagał, by uważali, co i
gdzie robi ich koń. Nocniki opróżniano też po staremu: z okna. Więc Debren najpierw nie bardzo
patrzył, po czym stąpa, a teraz nawet nie pomyślał, że może trafić na podłogę z desek.
Nie umiał wycofać się chyłkiem po tym, co zrobił.
Pół pacierza później pogratulował sobie tej decyzji. Kobieta, która wysunęła się
bezszelestnie zza płóciennej kotary pod przeciwległą ścianą, pierwsze spojrzenie rzuciła właśnie
na jego nogi. Miała około trzydziestki i szarą sukienkę. Jej prawe oko też było szare, oprawione
w las zadziwiająco długich rzęs. Drugiego oka nie miała: przesłaniającą je białą opaskę zbyt
precyzyjnie wykrojono i ukryto pod jasnymi włosami, by dała się pomylić z prowizorycznym
opatrunkiem.
— Szyld przeczytałem — Debren pokazał kciukiem za siebie, choć do wróżki wchodziło
się od podwórza i ulica oraz szyld znajdowały się akurat za plecami jasnowłosej. — Napisane:
„Przed się i od się”. Czyli za bramą w prawo... Tak?
Uniosła wzrok, spojrzała mu w twarz.
— Do Jednookiej Neleyki? — upewniła się. — To tu, panie...
Miał na sobie zielony kaftan i tejże barwy rajtuzy, modne na Wschodzie, lecz tutaj mało
popularne. Strój był średnio drogi, a teraz mocno znoszony, ale na pewno wyróżniał właściciela
w tłumie. Po szczupłych zaczerwienionych dłoniach Debren nie umiał poznać, czy jednooka
zamierza dyskretnie wytrzeć je o spódnicę, czy też szykuje się do pokornego ukłonu, którego bez
unoszenia spódnicy nie da się wykonać. Tak czy siak wrażenie zrobił. Może dzięki rajtuzom, ale
raczej dzięki dużej, emaliowanej na czerwono gwieździe, zwisającej mu z szyi.
— Jestem Debren z Dumayki, magun. Ale chwilowo w podróży, więc można rzec, że...
hmm... czarokrążca. — Kiwnęła nieznacznie głową. — Późno już, zaraz bramy zamykają, toteż
powiem krótko: mam nadzieję na jakieś zlecenie.
— Nie kupuję nowych zaklęć — powiedziała szybko. — Stare w zupełności mi...
— Z zamku — dokończył z lekkim naciskiem. — Od księcia Igona. Wracam do siebie,
do Lelonii, i trochę grosza mi się przyda. Asygnacji — uśmiechnął się — koń nie chce
honorować.
— Aha, rozumiem. — Ruszyła w jego stronę. Wyszła z cienia i Debren zauważył, że jest
boso. Plisowana sukienka zakrywała nogi tylko do połowy łydek. Zapracowanym wiejskim
dziewuchom wypadało pokazywać się w tak śmiałym stroju. Wróżkom na pewno nie. — No to,
jeśli łaska, postawcie buty w tym tu cebrzyku. Klienci, co po wróżby przychodzą, nogi w nim
myją. Bo mnie woń łajna rozprasza. Gdybyście chcieli skorzystać, to tam w dzbanie woda stoi.
Buty, widzę, przednie macie, ale tu u nas każdemu się może przez cholewę przelać. I w czapce
przynosili bywało, a cóż dopiero... No, nie gapcie się tak. Za szybko mówię? Słabo sovrojski
znacie? Bu-ty. Zdej-mo-...
— N... nie, nie... rozumiem. — Debren, zbyt oszołomiony, a i nie do końca pewien swego
sovrojskiego, uniósł nogę, zdarł ubłoconą ciżmę, wrzucił do cebra. — Darujcie, pani.
Nabrudziłem trochę. Ale może łatwiej... Lekka teleportacja i śladu nie będzie. A szybciej. Boję
się, że bramę zamkową zawrą i...
— Onuca? — przerwała mu, bez cienia skrępowania spoglądając na wyjętą z buta stopę.
Debren nie miał o to za dużych pretensji. Mógł się odwzajemnić, pogapić w dół, gdzie były też
jej stopy. Nieduże, białoróżowe, czyste jak podłoga wokół, miłe dla oka. — No proszę, całkiem
jak u nas. A jam myślała, że lelońscy czarodzieje jeno w skarpetach chadzają. Pod ciżmami,
znaczy. No, ale to i lepiej.
— Eee... No tak. — Pachniała mydłem, błyskała bielą mocno odsłoniętych nóg, włosy
nosiła rozpuszczone... Trudno mu się było skupić. Zwłaszcza że mocował się z drugim butem i
próbował nie uświnić jeszcze bardziej podłogi. — Inaczej tu u was. I właśnie dlatego... Nie
obraźcie się, jeśli... Co kraj to obyczaj, możem źle wskazówki pojął. — Ciżma wylądowała w
cebrze, — Muszę zrobić dobre wrażenie na księciu.
— Zrobicie. — Wyciągnęła dłoń. Debren, znów zbity z tropu, sięgnął do sakiewki. —
Nie, to potem. Onuce lepiej dajcie.
— Hę? Że niby...? — spojrzał na nią lekko wystraszony.
— Toć czytaliście — westchnęła zniecierpliwiona. — Samiście się na szyld powołali. A
co na szyldzie stoi? „Najpierwsza w Gusiańcu”. Czyli wiem, co robię. Bez obaw, zdążycie i na
zamek, i jeszcze znakomite wrażanie na Igonie wywrzeć. — Uśmiechnęła się pod nosem. — Taki
gładki magik...
Uśmiech był dwuznaczny. Gdyby nie wspomniała Igona można by go było nawet uznać
za jednoznaczny. Debren jeszcze raz sklął się w duchu za pobieżne czytanie szyldów, a potem
wsparł plecami o ścianę z bali i posłusznie odwinął ze stopy mocno nieświeży pas białego
niegdyś płótna. Jeśli nawet coś pokręcił z adresami i trafił na nierządnicę domodajkę, nie narobi
sobie przecież wstydu z powodu brudnych onuc. Właściwie nie zmartwiłby się zanadto, gdyby
pobłądził, a Neleyka zażądała kolejno jego kaftana, rajtuzów i kalesonów. Była niebrzydka i
czysta. Piękna nie, co to, to nie, nawet wtedy, gdy jeszcze spoglądała na świat obydwoma
zdrowymi oczami. Ale w tym jednym, które jej zostało, połyskiwało coś, co zastępowało
niedobory urody. Nie potrafił ocenić, czy to inteligencja, dobroć czy miękka melancholia. Ale
czymkolwiek to było, podobało mu się.
Zaskoczyła go, porywając onuce i znikając za kotarą, na wiodących gdzieś w dół
schodach.
— Siądźcie, panie! — dobiegł zza ściany jej melodyjny głos. — Trochę mi zejdzie!
Wywar ostygł! Lubicie woń bzu?
— Bzu? — Podszedł do stołu, opadł na zydel. Czuł pustkę w głowie.
Na licznych sznurkach schły nie tylko zioła. Był tu też rycerski kaftan z herbem, kropierz,
dużo ekskluzywnych, zdobionych haftem pieluch. No i stało tam łoże. Obok, na półce, błyszczała
klepsydra, piasek wskazywał siedem klepsydr i trzy szóstnice, ale było lato i słońce nie myślało
jeszcze, by skryć się za horyzontem. Łoże wyglądało tak, jak wyglądają łóżka o siódmej z trzema
szóstnicami — ale rano. Nie posłano go po nocy. Noc, sądząc po skotłowanej pościeli, nie była
spokojna. Albo nie była samotna. Debren, patrząc na kaftan, obstawił to drugie.
— Do tego wysysa was najmują? — zainteresowała się Neleyka. — Czy może na
bazyliszka? Znów kogoś zeżarł?
— Nie trudnię się zabijaniem — wyjaśnił. — Nie moja działka. A... to księciu chodzi o
biesiarza? Macie tu kłopoty z potworami? Na obwieszczeniu nijakich szczegółów nie podali.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]