Saga Drenajow #1 Waylander - ...

Saga Drenajow #1 Waylander - GEMMELL DAVID, ebook txt, Ebooki w TXT

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GEMMELL DAVIDSaga Drenajow #1 WaylanderDAVID GEMMELLPrzelozyl Zbigniew A. KrolickiTe ksiazke dedykuje Denisowi i Audrey Ballardom, moim tesciom, z podziekowaniami za dwudziestoletnia przyjazn.A takze ich corce Valerie, ktora zmienila moj swiat 22 grudnia 1965 roku.PodziekowaniaDziekuje mojemu agentowi literackiemu, Lesliemu Floodowi, ktorego wsparcie pozwolilo mi przetrwac chude lata; mojemu wydawcy, Rossowi Lempriere'owi, bez ktorego Waylander nie kroczylby przez ciemne lasy; Stelli Graham, najlepszej z korektorek, a ponadto Lizie Reeves, Jean Maund, Shane'owi Jarvisowi, Jonathanowi Poore'owi, Stewartowi Dunnowi, Julii Laidlaw i Tomowi Taylorowi.Specjalne podziekowania skladam Robertowi Breare'owi za dobra zabawe i za utrzymanie fortecy na przekor wszystkiemu.PrologPotwor patrzyl z cienia, jak uzbrojeni ludzie, niosac pochodnie, weszli w ciemnosci gory. Cofal sie przed nadchodzacymi, chowajac cielsko za kregiem swiatla.Ludzie dotarli do wykutej w skale komnaty i wetkneli luczywa w zardzewiale zelazne kagance na granitowych scianach.W srodku dwudziestoosobowej grupy szedl maz w zbroi z brazu, lsniacej w blasku pochodni i zdajacej sie jarzyc zywym plomieniem. Zdjal skrzydlaty helm, a dwaj czlonkowie swity ustawili przed nim drewniana rame. Wojownik umiescil helm na jej czubku i rozpial napiersnik. Byl mezczyzna w podeszlym wieku, ale wciaz silnym - o przerzedzonych wlosach i oczach zmruzonych w migotliwym swietle. Podal gruby napiersnik dworzaninowi, ktory zawiesil pancerz na ramie i ponownie zapial sprzaczki.-Jestes pewny, ze ten plan sie powiedzie, moj panie? - spytal chudy starzec w niebieskiej szacie.-Tak pewny jak niczego innego, Derianie. Miewam ten sen juz od roku i wierze wen.-Zbroja ma tak wielkie znaczenie dla Drenajow...-Dlatego znalazla sie tutaj.-Czy nie moglbys - nawet teraz - rozwazyc rzecz ponownie? Niallad jest mlody i moglby zaczekac jeszcze co najmniej dwa lata. Wciaz jestes silny, moj panie.-Moje oczy slabna, Derianie. Niebawem bede slepy. Sadzisz, ze to mila perspektywa dla krola znanego ze zrecznosci w boju?-Nie chce cie utracic, moj panie - rzekl Derian. - Moze jestem zuchwaly, ale twoj syn...-Znam jego slabe strony - warknal Krol - tak samo jak jego przyszlosc. Stajemy w obliczu kresu wszystkiego, o co walczylismy. Nie teraz... nie za piec lat. Jednak wkrotce nadejda krwawe dni, a wtedy Drenajowie musza miec jakas nadzieje. A ta nadzieja bedzie Zbroja.-Panie moj, przeciez ona nie jest magiczna. Ty byles jej magia. Ona to tylko metal, ktory zechciales nosic. Mogla byc ze srebra, zlota czy skory. To Krol Orien stworzyl Drenajow. A teraz nas opuszczasz.Krol, odziany w brazowa tunike z jeleniej skory, polozyl dlonie na ramionach doradcy.-W ostatnich latach mialem wiele klopotow, ale zawsze moglem polegac na twoich dobrych radach. Ufam ci, Derianie, i wiem, ze zajmiesz sie Nialladem i pokierujesz nim, najlepiej jak potrafisz. Kiedy jednak nadejda krwawe dni, nie zdola skorzystac z twoich rad. Zaprawde, czarno widze nasza przyszlosc: straszliwa armie atakujaca drenajski lud, nasze wojska rozbite lub w odwrocie - i widze te Zbroje lsniaca jak pochodnia, przyciagajaca ludzi, dajaca im wiare.-A czy widzisz zwyciestwo, moj panie?-Zwyciestwo dla jednych. Smierc dla innych.-A jesli ta wizja nie jest prawdziwa? Jezeli to tylko podstep uknuty przez Ducha Chaosu?-Spojrz na Zbroje, Derianie - rzekl Orien, prowadzac go do stojaka.Pancerz nadal lsnil w swietle pochodni, lecz teraz przybral jakis eteryczny, przedziwny wyglad.-Wyciagnij reke i dotknij jej - rozkazal Krol. Kiedy Derian zrobil to, jego dlon przeszla na wylot przez Zbroje. Cofnal sie jak uzadlony.-Coz z nia uczyniles, panie?-Nic, zaczyna sie spelniac sen. Tylko Wybrany moze dotknac Zbroi.-Czy ktos moze zlamac zaklecie i ukrasc Zbroje?-Zaiste, moze, Derianie. Spojrzyj jednak za krag swiatla.Doradca odwrocil sie i ujrzal tuziny oczu spogladajace na niego z ciemnosci. Cofnal sie o krok.-Bogowie! Coz to takiego?-Ponoc kiedys byly ludzmi. Jednak plemiona zamieszkujace te okolice opowiadaja o strumieniu, ktory czernieje w lecie. Nadal plynie w nim woda, lecz wypita przez ciezarna kobiete staje sie trucizna deformujaca dziecie w lonie. Nadirowie zostawiaja te dzieci w gorach, zeby umarly... lecz najwidoczniej nie wszystkie gina.Derian porwal pochodnie z kaganca i ruszyl do przodu, ale Krol powstrzymal go.-Nie patrz, przyjacielu, gdyz ten widok przesladowalby cie po kres twoich dni. Wierz mi, sa niezwykle grozne. Trzeba by znacznej sily, zeby zdobyc te pieczare, a jesli ktos inny procz Wybranego sprobuje zabrac Zbroje, zostanie rozdarty na strzepy przez bestie zamieszkujace ciemnosci.-A co ty teraz poczniesz, moj panie?-Pozegnam sie.-Dokad podazysz?-Tam, gdzie nikt nie pozna we mnie Krola.Ze lzami w oczach Derian padl na kolana przed Orienem, lecz Krol podniosl go z ziemi.-Zapomnijmy o hierarchii, stary przyjacielu. Rozstanmy sie jak towarzysze.Objeli sie.Rozdzial 1Zaczeli torturowac kaplana, kiedy obcy wyszedl z cienia drzew.-Ukradliscie mi konia - rzekl spokojnie. Bandyci blyskawicznie odwrocili sie do nadchodzacego. Za ich plecami mlody kaplan bezwladnie zwisl na petajacych go sznurach i uniosl glowe, by zerknac podbitymi oczami na przybysza. Mezczyzna byl wysoki, barczysty, okryty czarnym skorzanym plaszczem.-Gdzie moj kon? - zapytal.-Kto to wie? Kon to kon, a wlascicielem jest ten, kto go dosiada - odparl Dectas. W pierwszej chwili, slyszac glos nieznajomego, poczul dreszcz strachu, spodziewajac sie ujrzec kilku otaczajacych ich zbrojnych. Jednak teraz, spojrzawszy na pograzajace sie w mroku drzewa, wiedzial, ze ten czlowiek jest sam. Samotny i szalony. Z kaplana nie mieli wielkiego pozytku, bo zaciskal zeby z bolu i nie przeklinal ich ani nie blagal. Natomiast ten bedzie dlugo w noc wyspiewywal swoj bol.-Przyprowadzcie konia - powiedzial mezczyzna lekko znudzonym glosem.-Brac go! - rozkazal Dectas i miecze zaswiszczaly w powietrzu, gdy cala piatka runela do ataku. Przybysz szybko zarzucil oponcze na jedno ramie i podniosl reke. Czarny belt przeszyl piers najblizszego napastnika, drugi wbil sie w brzuch krepego wojownika z uniesionym mieczem. Obcy upuscil mala podwojna kusze i zrecznie odskoczyl. Pierwszy napastnik nie zyl, a drugi kleczal, trzymajac sie za brzuch.Przybysz rozwiazal rzemien przytrzymujacy plaszcz, pozwalajac mu opasc na ziemie. Z blizniaczych pochew wyjal dwa noze o czarnych klingach.-Przyprowadzcie konia! - rozkazal.Pozostali dwaj zawahali sie, zerkajac na Dectasa. Czarne ostrza swisnely w powietrzu i obaj padli, nie wydawszy nawet jeku.Dectas zostal sam.-Mozesz wziac swego konia - powiedzial, przygryzajac warge i cofajac sie w strone drzew. Mezczyzna potrzasnal glowa.-Za pozno - odparl lagodnie.Dectas odwrocil sie i pomknal w kierunku drzew, lecz silne uderzenie w plecy pozbawilo go rownowagi i rzucilo twarza na ziemie. Podparlszy sie rekami, usilowal wstac. Czyzby ten przybysz cisnal w niego kamieniem? Ogarniety nagla slaboscia, osunal sie na ziemie... miekka jak puchowe loze i pachnaca slodko jak lawenda. Konwulsyjnie drgnal noga.Przybyly podniosl plaszcz i otrzepal go z kurzu, po czym ponownie zawiazal rzemien na ramieniu. Potem odzyskal swoje trzy noze, ocierajac je o szaty zabitych. Na ostatku zabral oba belty, dobiwszy rannego szybkim cieciem w gardlo. Podniosl kusze i sprawdzil, czy ziemia nie zablokowala jej mechanizmu, zanim przypial ja z powrotem do szerokiego pasa. Nie ogladajac sie za siebie, ruszyl w kierunku koni.-Czekaj! - zawolal kaplan. - Uwolnij mnie. Prosze!Mezczyzna odwrocil sie.-Dlaczego? - spytal.Tak obojetnie zadal to pytanie, ze kaplan przez chwile nie potrafil znalezc na nie odpowiedzi.-Umre, jesli mnie tak zostawisz - rzekl w koncu.-To nie jest wystarczajacy powod - powiedzial mezczyzna, wzruszywszy ramionami. Podszedl do koni, znalazl swego wierzchowca i przekonal sie, ze jego siodlo i juki pozostaly nietkniete. Zadowolony, odwiazal konia i wrocil na polanke.Przez chwile spogladal na kaplana, a potem cicho zaklal i przecial mu wiezy. Uwolniony osunal sie w jego ramiona. Byl ciezko pobity i mial pocieta piers; skora wisiala na niej waskimi paskami, a blekitna szata byla poplamiona krwia. Wojownik przetoczyl kaplana na plecy, rozerwal mu toge, a potem poszedl do konia i wrocil ze skorzanym buklakiem. Odkreciwszy zakretke, polal rany woda. Kaplan wil sie, ale nawet nie jeknal. Wojownik wprawnie umiescil paski skory na miejscu.-Nie ruszaj sie przez chwile - polecil. Z malych jukow przy siodle wyjal igle z nitka, po czym zrecznie pozszywal rozciecia. - Musze rozpalic ognisko! - rzekl. - Nic nie widze w tym przekletym mroku!Gdy zaplonal ogien, kaplan obserwowal krzatajacego sie wojownika. Ten mruzyl oczy w skupieniu, lecz kaplan zauwazyl, ze byly nadzwyczaj ciemne, brazowe jak sobolowe futro, z migoczacymi zlotymi plamkami. Byl nie ogolony, a szczecina na jego brodzie byla usiana siwizna.Potem kaplan zasnal...Kiedy sie zbudzil, jeknal glosno, gdy bol ran jal kasac go jak warczacy pies. Usiadl, krzywiac sie, czul bowiem kazdy szew na piersi. Jego szaty zniknely, a obok ujrzal rzeczy najwidoczniej zdjete z zabitych, poniewaz lezaca wsrod nich bluze znaczyly brunatne plamy krwi.Wojownik pakowal juki i troczyl koc do siodla.-Gdzie moje szaty? - spytal kaplan.-Spalilem je.-Jak smiales! To byl swiety stroj.-To tylko zwykla niebieska bawelna. Mozesz znalezc inny w kazdym miescie czy wiosce. - Wojownik wrocil do kaplana i przysiadl obok niego. - Przez dwie godziny latalem twoje miekkie cialo, kaplanie. Byl... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jutuu.keep.pl